Brak produktów

Wartość produktów: 0,00 zł
Realizuj zamówienie

Produkt dodany do koszyka!

Ilość:
Razem:

Produktów w koszyku: 0. Jest 1 produkt w Twoim koszyku.

Wartość koszyka:

Michał Ebert: Powrót króla, czyli tylko spokój (nas) go uratuje

Michał Ebert: Powrót króla, czyli tylko spokój (nas) go uratuje

Koniec pewnej epoki

Fani snookera już poniekąd przywykli do maksymalnych brejków. Są one niemal codziennością, okraszają większość rozegranych turniejów. Inaczej jest jednak w przypadku mistrzostw świata. W Crucible Theatre maksymalny brejk jest nadal całkowicie wyjątkowym wydarzeniem. Doskonałym na to dowodem jest fakt, że na maksa w Sheffield czekaliśmy aż osiem lat. Posuchę przerwał dopiero w tym roku John Higgins. Maksymalny brejk w mistrzostwach jest nie tylko wielkim wydarzeniem medialnym, ale przede wszystkim czymś szalenie wysoko cenionym w osobistych rankingach osiągnięć samych zawodników.
 
Dlatego dość dobrze pamiętam emocje, które odczuwałem, komentując na żywo na antenie Eurosportu maksymalnego brejka budowanego przez Stephena Hendry’ego w Crucible w 2012 roku w meczu przeciwko Stuartowi Binghamowi. Pamiętam podekscytowanie, związane nie tylko z samym maksem, ale też po prostu z pierwszym dniem zawodów, które zapowiadały się naprawdę fascynująco. Pewną niespodzianką był rozmiar wygranej Hendry’ego w drugiej rundzie mistrzostw – 13:4 z obrońcą tytułu Johnem Higginsem. Była to zresztą pierwsza wygrana Hendry’ego ze swoim największym szkockim rywalem od dziewięciu lat. Kiedy Hendry awansował zatem we wspaniałym stylu do ćwierćfinału mistrzostw, notabene po raz dziewiętnasty w karierze, trudno było spodziewać się, że kilka dni później nastąpi koniec pewnej ery.
 
Demolka, mecz do jednej bramki, kopanie leżącego przeciwnika. Wynik 13:2 mówi sam za siebie. Maguire w ćwierćfinale zrobił Hendry’emu dokładnie to, co wcześniej, zwłaszcza w latach 90., Hendry fundował swoim rywalom. Budował się na ich nieszczęściu, nie okazując litości i wykorzystując każdą, nawet najmniejszą niedokładność oponenta. Właśnie takie podejście pozwoliło Hendry’emu zostać całkowitym dominatorem całej dekady i być nadal czołowym zawodnikiem w kolejnej. Dwa świetne mecze w MŚ (przeciwko Binghamowi i Higginsowi) nieco przysłoniły prawdziwy obraz gry Hendry’ego w ostatnich sezonach zawodowej kariery. Ten obraz z całą brutalnością odsłonił Stephen Maguire. A był to widok nieciekawy przede wszystkim dla samego Hendry’ego. Ze statystyk meczu można było wyczytać, że w piętnastu partiach skuteczność Maguire’a na wbiciach wynosiła 95 procent, a Hendry’ego zaledwie 80 procent. Siedmiokrotny mistrz świata ustępował w każdej kategorii swojemu rywalowi i to znacznie – zarówno w odstawnych, długich wbiciach czy najwyższym brejku, który wyniósł zaledwie 65 punktów.
 
Hendry to postać, ikona, urodzony zwycięzca. Człowiek, który swoim stylem gry i skutecznością był w stanie całkiem zmienić całą zawodową dyscyplinę sportu. Przyzwyczajony do miażdżenia rywali, coraz częściej sam był miażdzony. Przez aż dziewięć lat na szczycie światowego rankingu był przyzwyczajony do obnażania błędów przeciwników, coraz częściej sam je jednak popełniał. Można by pomyśleć, że decyzja o zakończeniu kariery zapadła spontanicznie po tej bolesnej porażce. Ale metodyczny Szkot podjął ją już trzy miesiące wcześniej. Zdecydował, że mistrzostwa świata będą jego ostatnim zawodowym występem w karierze. Zdecydował, że nie ma już ochoty rozmieniać się na drobne, że chce zejść ze sceny (prawie) niepokonany. I jakkolwiek ta decyzja była dla wielu fanów snookera trudna do przyjęcia, to trudno jej odmówić słuszności. Taka w końcu jest kolej rzeczy.

 

 
 
Poznanie innych smaków życia

W roku 2012 umarł Hendry, który był bezdusznym terminatorem na snookerowym stole. Umarł człowiek, który obsesjnie dążył do perfekcji i był niej (chwała mu za to!) często naprawdę blisko. Zakończył swój żywot człowiek, który nie nawiązywał przyjaźni, aby nie spoufalać się ze swoimi rywalami i który traktował ich jak śmiertelnych wrogów.
 
Wreszcie mógł odpuścić, odetchnąć. Wreszcie mógł spędzić czas z ludźmi, którzy przez wiele lat byli dla niego zagrożeniem, a teraz pozostali już tylko znajomymi, którzy dzielą tę samą życiową pasję. Bez stresu, bez rywalizacji, bez konieczności udowadniania czegokolwiek.
 
Całkowicie naturalnym krokiem było przejście do roli komentatora i eksperta BBC, obok Eurosportu najważniejszej stacji, która transmituje snookerowe rozgrywki. Hendry odkrył w sobie duży medialny talent. Potrafił skorzystać ze swojej przeogromnej wiedzy i przekazać ją widzom w ciekawy, przystępny sposób. Świetnie wpasował się w towarzystwo Steve’a Davisa czy Johna Parrotta, którzy już wcześniej zostali zatrudnieni przez BBC. Hendry odkrył również sporą przyjemność płynącą z pracy związanej ze sportem, który kocha, ale w formie innej niż rywalizacja przy stole. Zaczął nawet ostatnio dość mocno i z powodzeniem udzielać się w mediach społecznościowych.
 
Zdaje mi się, że to, co Stephen odkrył przede wszystkim, to fakt, że życie poza snookerem istnieje, jest bogate i przyjemne. W wieku 43 lat mógł wreszcie bez absolutnie żadnych wyrzutów sumienia napić się czerwonego wina czy posmakować cygara, a czas normalnie poświęcony treningowi czy analizie swoich meczów przeznaczyć na wspólne gotowanie z rodziną, grę w pokera czy inne rozrywki tego świata. Zresztą względy prywatne i biznesowe Szkot rownież wymienił, obok niezadowolenia ze swojego poziomu sportowego, jako powody zakończenia kariery.

 

 

 
Powrót?

W 2020 roku, po ośmiu latach smakowania życia i pracy komentatora, Stephen Hendry przyjmuje dziką kartę od World Snooker Tour na dwa kolejne sezony w zawodowym snookerze. Jak sam powiedział, stęsknił się za rywalizacją, a gra w snookera znów zaczęła sprawiać mu przyjemność. Podkreślał, że nie stawia sobie wygórowanych oczekiwań, mimo że ma świadomość tego, jak uważnie kibice będą obserwowali jego poczynania.
 
Miał wystąpić we wrześniowym European Masters, następnie w grudniowym UK Championship, lecz cały czas opóźnia swój powrót na profesjonalną arenę. Oficjalnie z powodu braku kibiców na trybunach – to zrozumiałe, że na ich obecności bardzo mu zależy. Można jednak wywnioskować, że chodzi również o poziom gry, z którego cały czas nie jest w pełni zadowolony.
 
Podejrzewam, że Hendry’emu nie będzie łatwo uniknąć rozczarowania. Nadal byłby w stanie wygrywać, ale musiałby znów całkowicie poświęcić się snookerowi i różne smaki życia zamienić na monotonne i dłużące się często samotne godziny przy treningowym stole. Z drugiej strony gra jako tylko tło dla swoich często dużo młodszych i mniej doświadczonych, ale świetnie wytrenowanych przeciwników nie będzie dla Hendry’ego powodem do zadowolenia.
 
Dlatego też jestem zwolennikiem nie nazywania powrotu Hendry’ego do gry... powrotem. A przynajmniej nie w pełnym tego słowa znaczeniu. Jakkolwiek dziwnie to brzmi, chyba lepiej grubą kreską oddzielić jego piękną, wspaniałą i bogatą karierę od występów w przyszłości, które mają zaspokoić tęsknotę Szkota za grą w snookera, ale raczej nie zaspokoją jego głodu zwycięstwa. I naszego, jako kibiców, głodu na dawną jakość gry Mistrza.
 
Można odnieść wrażenie, że sam Hendry tę kreskę narysował już w swojej głowie, mając pełną świadomość, że dawne podejście może mu tylko zgotować rozczarowanie. Swoimi osiągnięciami w pełni zasłużył na to, żeby teraz grać w snookera w zupełnie innym wymiarze, bez nadmiernego stresu, ze spokojem i radością, bez względu na wyniki.
 
Bardzo polecam Czytelnikowi autobiografię Stephena Hendry’ego, która, jestem przekonany, pozwoli nie tylko lepiej poznać ten niezwykły charakter, ale też osadzić jego „powrót” w odpowiednim kontekście.

 

Tekst przygotował: Michał Ebert, Eurosport

 

Książkę "SQN Originals: Stephen Hendry. Autobiografia" kupisz wyłącznie na www.labotiga.pl klikając TUTAJ

 

Skomentuj ten wpis

* Imię
* Email (nie publikowany)
* Komentarz
Przepisz kod